W sobotę 26 lipca zakończył się kolejny - jedenasty - Festiwal Piosenki Poetyckiej im. Jacka Kaczmarskiego „Nadzieja”.

Jak co roku publiczność mogła wysłuchać przesłuchań konkursowych, koncertu głównego (w tym roku - „Noc wojenna”), a następnego dnia pokopać piłkę z zespołem Fundacji im. Jacka Kaczmarskiego i spróbować swoich sił w Turnieju Wiedzy. Były momenty dobre i słabe. O dobrych mówi się chętnie i często, więc ja skupię się (tradycyjnie) na tych słabszych i co być może najważniejsze - zauważalnych od jakiegoś czasu.

W tym roku koncert główny trwał tylko półtorej godziny, co jest zdecydowanie najkrótszym wynikiem w historii festiwalu, którego pierwsze edycje obejmowały wielogodzinny program artystyczny podzielony na dwa dni. Trzymam kciuki, żeby festiwal odbywał się dalej, a trudności organizacyjne okazały się przejściowe.

Skoro o trudnościach mowa, warto być może porozmawiać o problemach uczestników koncertu konkursowego. Główny problem: Jacek Kaczmarski.

Publiczność goszcząca na kilku edycjach może ulec wrażeniu, że ten Kaczmarski nie napisał za dużo. Nie pamiętam koncertu, gdzie nie wykonywano by „Powrotu” i „Balu u Pana Boga” (czasami po trzy razy w jednej edycji). „Nasza klasa”, „Między nami”, „Dylemat” – z przerwami nie większymi niż rok. Przeboje zwykle śpiewane są kiepsko, z pomyłkami lub manierą poddającą w wątpliwość refleksję wykonawcy nad tekstem. Wrażenie staje się pewnością, gdy w pokoncertowych rozmowach okazuje się, że uczestnicy konkursu Kaczmarskiego ani nie lubią, ani nawet za dobrze nie znają. Regulamin jednak jest jasny – jedna piosenka musi być autorstwa Patrona Festiwalu i tak Kaczmarski rzuca pod nogi pierwszą kłodę.

Trudno mieć szczególne pretensje do samych wykonawców. Nie lubią, to nie lubią. Konkurs (w przeciwieństwie do sobotnich Turniejów wiedzy) ma za zadanie wychwycić nie największych koneserów twórczości Kaczmarskiego, tylko najlepszych, najzdolniejszych artystów. Czyli w zasadzie jakich?

Od kilku lat znaczna część wyróżnień i miejsc na podium jest zarezerwowana dla bardzo podobnych podmiotów artystycznych – młodych, ładnych dziewczyn, o nienagannym warsztacie muzycznym, świetnie prezentujących się na scenie i co najmniej dobrze śpiewających, z profesjonalnym akompaniatorem. Problem jest natomiast taki, że „poziom autorskości” ich utworu autorskiego jest bliski zeru – są to zwykle czyjeś wiersze, do których autorki skomponowały (zwykle wraz z akompaniatorem) muzykę lub przetłumaczyły (również, nierzadko, “wespół” ) tekst.

Z drugiej strony – jaką mamy alternatywę? Fatalne aranżacje słabych tekstów w stylistyce Piotra Roguckiego? Nic nie wzbudza takiego zażenowania publiczności, jak wynurzenia fałszującego „artysty” skutecznie dzielącego swój ból istnienia z publicznością. Zażenowania takiego nie wzbudzają nawet pijani „kaczmarofile”, głośno i na żywo komentujący wydarzenia na scenie (gorzej sytuacja wygląda, kiedy zachowują się tak na koncercie głównym…).

To wszystko sprawiło, że konkursowy występ Pawła Wójcika w 2012 roku był nową jakością, orzeźwieniem, tym, na co wszyscy czekali. Marazm publiczności doszedł do tego poziomu, że wzruszającą, choć schematyczną i nieco nieporadną językowo piosenkę autorską z konsternującym fragmentem o Kaczmarskim i jego “trwaniu na murach” oklaskiwano chyba najgłośniej w całej historii konkursów na Nadziei.

Nie da się ukryć, że publiczność miała nosa (od jury dostał tylko wyróżnienie, a od publiczności – nagrodę) – Paweł Wójcik okazał się być wyjątkowo sprawnym tekściarzem i charyzmatycznym wykonawcą. Można zatem chyba powiedzieć, że jest on jest odkryciem Festiwalu Nadzieja - który w tym wypadku spełnił swoje zadanie.

W tym roku stała się natomiast rzecz dla mnie kompletnie niezrozumiała – Paweł Wójcik postanowił wystartować raz jeszcze. Zaśpiewał „Lalkę” oraz „Wiele się nie zmieniło”. Na tle wielu interesujących piosenek w repertuarze płockiego artysty, kolaż dosłownych nawiązań do znanych wątków twórczości patrona Festiwalu wypada mniej niż blado.

Razem z tępą gawiedzią tańczę w rytm Karmanioli,
Nic nie widzę, nie słyszę - i może tak trzeba

Jakby nie pamiętali, lub nie chcieli pamiętać
Że jesteśmy wszak tylko marnym wierszem idioty

Noe arkę buduje, ale śmieją się z niego
Ufni, że ich nie spotka, to, co kiedyś już było
A gdy toną, pytają - panie Boże, dlaczego?
I tak toczy się świat - wiele się nie zmieniło

Na domiar złego ocierający się o kicz utwór pointuje parafraza z Sieniawskiego. Złośliwie można by dopowiedzieć, że Paweł Wójcik zapomniał o fragmencie z „Warchoła” – tym o szabli. Już dwa lata temu można było zaryzykować tezę, że “Toastom” daleko było do najlepszych piosenek autora (“Munch”! - ten od “Krzyku”) Trochę było szkoda - w tym roku szkoda tym bardziej.

Jaki jest morał tego przydługiego wywodu? Że jury nie bardzo wie, co ocenia? Nie pamiętam Nadziei, kiedy werdykt nie spotkałby się z ironicznymi komentarzami, ale wiadomo – w Polsce każdy jest trenerem reprezentacji, premierem, lekarzem i prawnikiem, więc czemu nie może być znawcą piosenki poetyckiej obdarzonym słuchem absolutnym?

Że większość uczestników to beztalencia, albo ładnie śpiewające dziewczyny? Nieprawda, zdarzali się naprawdę utalentowani artyści – wspomniany Paweł Wójcik, Przemysław Bogusz czy Antoni Gustowski (zdaje się żaden z nich nie wygrał Festiwalu), Jakub Blokesz (ceniony głównie za swoje tłumaczenia), być może zeszłoroczny zwycięzca, Przemysław Mazurek (zdarzały się też brzydkie dziewczyny). To kropla w morzu, ale jednak.

Że powinna być dużo ostrzejsza selekcja? Myślę, że organizatorzy robią, co mogą – z pustego i Salomon nie naleje, a rzeczą pierwszej wagi jest, żeby Festiwal odbywał się regularnie, co roku.

Jaki jest więc ten morał? Od jakiegoś czasu odbieram koncert konkursowy jako konieczny kompromis – bez niego nie odbyłby się Festiwal. Trzeba więc zacisnąć zęby i przemęczyć się te pół wieczoru (szczególnie ciężkie zadanie, kiedy pada), żeby potem posłuchać piosenek Kaczmarskiego w ciekawych aranżacjach lub innych świetnych artystów w swoim własnym repertuarze (Jaromir Nohavica, Alosza Awdiejew!). Tak więc – dobrze, niech sobie śpiewają, niech sobie piszą, niech nawet mają pretensje, że wszędzie beton, bo się na nich nikt nie poznał – byle by potem można było posłuchać czegoś naprawdę fajnego, w ramach Festiwalu, a nie afterparty. Oby organizatorzy też tak na to patrzyli i za rok koncert główny był dużo ciekawszy…

Koncerty koncertami, a tak naprawdę, to chciałem napisać, że to ja strzeliłem 4 gole dla Kuglarzy w tym roku, a nie OLI, jak to ktoś napisał na stronie Fundacji.